niedziela, 7 sierpnia 2011

Dzień 7: Gouter !

     O 4:30 zadzwonił budzik. Słysząc odgłos padającego deszczu i widząc toczącą się walkę namiotu z wiatrem, zrezygnowaliśmy z pokonywania Kuluaru w taką pogodę i z powrotem położyliśmy się spać. Noc była wyjątkowo zimna -  2 śpiwory (letni w zimowym), ciepła bielizna termo i wełniane skarpetsy nie były w stanie dostarczyć mi wystarczającej ilości ciepła. Powodowało to, że co chwilę się budziłam, przerwacałam z boku na bok i zwijałam w kłębek.Ostatecznie obudziliśmy się między 8 a 9. Pierwsza myśl po otworzeniu oczu i spoglądnięciu na 'sufit' namiotu: to śnieg?!?       FILMIK :)


    Co prawda wiatr nieco zmalał, przestało padać, ale żeby nie było zbyt kolorowo zrobiło się za mocno biało, jak na tę wysokość i porę roku :| Zaczęliśmy się zastanawiać, co jeszcze nas zaskoczy i czy w ogóle będzie nam dane stanąć na Dachu Europy. Nie mieliśmy przecież tyle czasu, by przeczekać kilka dni, aż pogoda się poprawi. Zadecydowaliśmy więc, że następnego dnia co by nie było - idziemy!! Tymczasem zjedliśmy śniadanie i korzystając z chwilowego braku opadów oraz  mniejszego wiatru, postanowiliśmy przejść się kawałek w górę, do sławnego, potocznie zwanego kuluaru 'Rolling Stones'. Z powodu moich problemów ze snem, miałam w nocy przyjemność posłuchać odgłosów spadających tamtędy kamieni. Czasem miałam wrażenie, że wielkością przypominają sprzęt AGD. 


     Generalnie tego odcinka drogi obawialiśmy się najbardziej. Naczytaliśmy się wcześniej jaki to on jest niebezpieczny, że te kilkadziesiąt metrów trzeba biec i mieć po prostu szczęście, by nie oberwać kamlotem, itp. Nie wspominając już o tym, że 2 tygodnie przed naszym wyjazdem, w tym właśnie miejscu zginął Wojciech Kozub :( Ale wracając, do nas... Spacerek poszedł zbyt sprawnie i stwierdziliśmy, że skoro mamy tak dobre tempo to może uda nam się (przed powrotem wiatru,deszczu,śniegu, czy co tam jeszcze?) pokonać te 600 m wspinaczki.

     Zeszliśmy prędko do namiotu, przepakowaliśmy plecaki zostawiając większość rzeczy w schroniskowym schowku. Zabraliśmy jedynie cieplejsze rzeczy, palnik, kartusz, jedzenia na 2 doby i śpiwory (licząc, że w schr. Gouter będą wolne miejsca, bo w taką pogodę nikt [dziś] się tam nie wdrapywał poza grupką   Chińczyków :). Jeszcze tylko herbatka, ostatnie poprawianie namiotu i wyruszyliśmy przed 13.

     Po 20 minutach wędrówki, zrobiło się dość mgliście, momentami padał deszcz. Zaczęliśmy mieć obawy. Gdy doszliśmy do Kuluaru Spadających Kamieni, tym samym doganiając skośnookich ludków, utknęliśmy przez nich w korku. Idący za nami przewodnik, prowadzący parkę Anglików zirytował się i postanowił pokonać kuluar na dzikusa, po skosie, nad 'szlakiem'. Tak też i my uczyniliśmy. Był to średni pomysł, gdyż przez pierwszą część zapadałam się w śniegu aż do ud, co zajmowało chwilę, by się wydostać (a przecież ten odcinek mięliśmy pokonać biegnąc!). Gdy skończył się miękki śnieg, dla odmiany nastała część wędrówki po lodzie. Szło się lepiej, ale nastąpił [u mnie] przypływ adrenaliki, gdy próbując zrobić kolejny krok, poczułam szarpnięcie liny. Stałam teraz jedynie przednich zębach raków, próbując bezskutecznie gdzieś wbić czekan. Na szczęście złapałam równowagę, obróciłam się, by zerknąć czy Przemkowi nic się nie stało. Koniec końców, udało nam się szczęśliwie pokonać kuluar, bez oberwania kamlotem :)

     Niestety szczęście to nie trwało zbyt długo. Pogoda znacznie się pogorszyła. Śnieg, wiatr niosący ze sobą drobinki lodu, które raniły twarz niczym wbijające się szpilki. W takich warunkach wspin po skałach okazał się koszmarem. Musiałam się chować w szczelinach, żeby mnie nie zwiało, a z każdym metrem było gorzej. Do tego zaczynało brakować czucia w kończynach.  Nie było czasu, chęci, ani okoliczności, by zrobić przerwę a herbatkę. Chcieliśmy jedynie być jak najszybciej w schronisku. Po 3,5 godzinach walki ze wszystkimi przeciwnościami, udało nam się! Tak jak przypuszczaliśmy, większość ludzi mających rezerwację nie dotarła, więc łóżka zostały nam przydzielone od ręki (po uprzednim wysłuchaniu kazania Pani z recepcji, że toż to tak nie można!). Po wejściu do sali noclegowej, kolega mój po prostu padł. Ponownie choroba wysokościowa dała mu się we znaki. Ja z kolei [znowu] oczy jak pięciozłotówki - nie było mowy o śnie. W sumie to czułam nadmiar energii. Wróciło mi krążenie w dłoniach, więc mogłam zacząć uzupełniać dziennik wyprawy. Niczego innego zresztą do roboty nie było, bo za oknem 'mleko' i wicher...


     Gdy skończyłam pisać, poszłam do pokoju zobaczyć jak czuje się Przemek. Zmusiłam Go do wypicia herbaty i zjedzenia czekolady. Po tejże uczcie wróciły Mu siły i przede wszystkim uśmiech :) Z każdą chwilą czuł się coraz lepiej, więc jak tylko chmury ustąpiły miejsca słonku, postanowiliśmy przejść się ok 100m wyżej. Zdążyliśmy wejść zaledwie kilkanaście metrów za schronisko na grań i powiew wiatru mnie prawie porwał za sobą. Nie było szans, by iść dalej, więc usiedliśmy, by choć przez chwilę podziwiać widoki. Zachód słońca wyglądał niesamowicie! Po jednej stronie, (nad górami) niebo było granatowe i zwiastowało złą pogodę, ale przekręcając głowę w drugą stronę (nad Chamonix), przechodziło powoli w fiolet, róż, pomarańcz, by na końcu zatrzymać się na znikającym za horyzontem słońcu :) Wiatr jednak nie dał zbyt długo rozkoszować się tym widokiem. Do schroniska zeszliśmy niemalże na czworaka, a uzyskawszy przez nie barierę od wiatru, kontynuowaliśmy ucztę dla oczu :) 
 
    widok na prawo                    widok na lewo



     Po nasyceniu się widokami, zaczęliśmy topić śnieg. W środku jest zakaz używania palników, więc musieliśmy zrobić to na mrozie, na wietrze... Doceniliśmy wówczas, jakim luksusem był strumyk płynący przy Tete Rousse :) Schowaliśmy się za jakąś blachą przy wejściu, by osłonić palnik. Zagotowanie wody na dwa termosy po 0,7l zajęło nam to dobre ponad pół godziny. W międzyczasie po raz kolejny zdążyły nam odmarznąć dłonie :P 


     Mimo wszystko byliśmy mega zadowoleni, że udało nam się w końcu dojść do Goutera :) Zjedliśmy proszkowaną kolację, nastawiliśmy budziki na 2 (może pogoda się poprawi i będzie można atakować?), po czym położyliśmy się spać. Przemek zasnął. Ja [standardowo już] walczyłam się z bezsennością. Pokonałam ją dopiero kilka godz później, przed północą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz