piątek, 16 września 2011

Dzień 9: zaSzczytny widok!

    1:45 pobudka!! Wszyscy się poderwali i zaczęli nerwowo ubierać. Mimo silnego wiatru ekscytacja wzięła górę :) Każdy z nas był zdeterminowany by dziś zdobyć szczyt! Na stołówce wydano posiłki, zaczęła się walka o wrzątek (tym razem 3l przypadały na 1 stół!). Udało się nam napełnić oba termosy. Najedzeni i pobudzeni zaczęliśmy ubierać cały sprzęt. Noc była piękna,bezchmurna, można by było rzec idealna, gdyby nie wicher! Nieważne, idziemy!

     Po wyjściu za schronisko (jak poprzednio, gdy mięliśmy zamiar się przejść) uderzyła w nas ściana wiatru! Od tej pory zaczęła się walka: my vs. Mt Blanc. Przez pierwsze minuty miałam problem ze złapaniem oddechu, ale na szczęście szybko mi przeszło. Wysiłek podczas podchodzenia pod Dome du Gouter, a następnie do Vallotu kompensowały nam widoki na spadające gwiazdy i zygzakowaty wężyk czołówek osób, które pięły się ku górze :)

     5:30 - przystanek Vallot, czyli osłona przed wiatrem i przejaw choroby wysokościowej u Przemka. Po wypiciu herbaty siły Mu nieco wróciły i stwierdził, że może iść dalej. Zatem ruszyliśmy. 200m wyżej znowu Go dopadło, tym razem z innymi oznakami, które dzielnie pokonał :) W tym czasie zdążyłam jednak dość mocno zmarznąć... Brak czucia w dłoniach napawał mnie lekkim przerażeniem, ale na szczęście (!) zza gór zaczęło wyłaniać się słonko :) Mimo tego, iż leniwie budziło się ze snu, od razu dało się odczuć pierwsze promienie na zmarzniętych kończynach :) krążenie wróciło! :D


     Ostatni odcinek (od Vallotu) pokonuje się prawie cały czas granią. I to była chyba najcięższa część wędrówki, ponieważ oprócz walki z zimnem i zmęczeniem, przyszło nam wojować z wiatrem - wcześniej osłonięci zboczem, teraz podatni na każdy podmuch. Część osób właśnie z tego powodu zakończyła swoją przygodę w Vallocie i zawróciła. My jednak nie dawaliśmy za wygraną - zwarci i gotowi na ewentualny upadek [spadek?], który mógłby nastąpić pod wpływem powiewu - szliśmy dalej! Pomijając tę wietrzną barierę, wypadałoby jednak wspomnieć o czymś miłym, przynajmniej dla oczu :P Uczta niesamowita :)



     7:36 - SZCZYTUJEMY!! :D widoki zapierające dech w piersiach! Wymarzona, upragniona mleczna kraina :) Powiedzenie "bujając w obłokach", czy też "z głową w chmurach" nabierają tu nieco innego znaczenia! :D Udało się! Europa u stóp! :) Wiatr jednak nie dawał o sobie zapomnieć... Całe [bo aż!] 4 MINUTY szczytowania i trzeba było się ewakuować :P No chyba, że ktoś docierając tu miał  w planach BASEjumping lub coś pokrewnego :D W każdym razie nam latać się nie chciało :)


     W drodze powrotnej uśmiech nie znikał z mej twarzy :) nie straszny był już ani wiatr, ani mróz, ani zmęczenie :) w zasadzie to o tym wszystkim zapomniałam, ciesząc się z tego co dane mi było przeżyć i ujrzeć :) słowami opisać tego nie można! :D pozostało jedynie delektowanie się pięknymi widokami podczas spacerku w dół :) Jak nakazuje nasza tradycja - musieliśmy zdobyty szczyt uczcić dupozjazdem. Z racji tego, że śnieg był mocno zmrożony, bardzo szybko zrezygnowaliśmy z pomysłu :P Zbyt mocno pupa na tym ucierpiała :P







     Zeszliśmy najpierw na herbatkę do schroniska Gouter, następnie do 'Bejs Kamp' przy Tete Roousse :D Na szybciaka złożyliśmy namiot, spakowaliśmy resztę gratów i biegiem w dół, by zdążyć na ostatni, zsynchronizowany z kolejką linową, Tramway du Mont Blanc. Zdążyliśmy, a nawet musieliśmy czekać pół godziny :) Na tej wysokości nie było już śladu zimy :) 


     W Les Houchces byliśmy ok 18,30. Lekki przeskok z temperatury minusowej na plus 20parę :) Rozbiliśmy namiot na tym samym campingu co poprzednio i poszliśmy do sklepu, celem zakupienia odpowiedniego trunku na wzniesienie toastu :) po powrocie, wzięliśmy jedynie po łyku i... poszliśmy spać. Po raz pierwszy od kilku nocy udało mi się od razu zasnąć. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz