czwartek, 4 sierpnia 2011

Dni 1 - 4 , czyli stopem przez Europę, celem Les Houches!



     Podróż stopem zaczęła się tak naprawdę w Berlinie, do którego trafiliśmy ok godz 1 w nocy (2.08.2011r.). Z racji tego, że było późno i przede wszystkim znajdowaliśmy się w dziwnie usytuowanej dzielnicy, nie mogliśmy się stamtąd wydostać. Postanowiliśmy przenocować na zarośniętym, opustoszałym parkingu i następnego dnia obmyślić jakiś sensowny plan.

    Obudziliśmy się o 5:50, szybko ogarnęliśmy  i postanowiliśmy ponownie spróbować szczęścia,  łapiąc stopa na zjeździe/wjeździe na obwodnicę. Skończyło się na tym, że policja nas stamtąd wygoniła. Lekko podłamani, stwierdziliśmy, że sprawdzimy na najbliższym dworcu w jakiej cenie są bilety do Frankfurtu. Los jednak był na tyle łaskawy, że zesłał nam Pana Mietka, który na przystanku autobusowym,czekał  w swym TIRze na info z adresem, gdzie ma nastąpić rozładunek. Powiedział nam, że niestety nie wie, gdzie dostanie kolejne zlecenie, ale może nas podrzucić za kilka godzin na "ring", a dokładniej na znajdujący się na nim parking, z którego o wiele łatwiej będzie coś złapać. Zgodziliśmy się. Gdy tam dotarliśmy, rzeczywiście stało kilka TIRów oraz innych aut, niestety nikt nie wybierał się na południe Niemiec.

     Zdecydowaliśmy, że zmieniamy całkowicie trasę. Dogadałam się z panem Belgiem, że podwiezie nas do Reims we Francji (przez Brukselę!). Przez większość podróży spałam - to taki mój tryb samochodowy. Pan kierowca, którego imienia nie pamiętam, był naprawdę w porządku i choć nie mówił zbyt wiele po angielsku, prowadząc auto jedną ręką, drugą (średnio co godzinę) robił skręty :D Jeszcze bardziej zdumiewające było to, że dotarłszy koło 22 do Brukseli, Pan zostawił nam swoją cysternę (!) wraz z kluczykami na noc, a sam poszedł spać do domu. Wyjął jeszcze nam TV lcd, gdybyśmy mieli ochotę coś obejrzeć przed snem! Wielce zdumieni jego życzliwością, zasnęliśmy.

     Kilka godzin snu i o 4 ruszyliśmy w dalszą podróż. Nie chcieliśmy dotrzeć do centrum Reims, bo znowu mielibyśmy problem, żeby wydostać się z miasta, więc poprosiliśmy kierowcę, by wyrzucił nas nieco wcześniej. Parking, na którym wylądowaliśmy  wydawał się idealny - ogromny, pełno TIRów i innych aut, do tego bar i przede wszystkim prysznice! Po 2 dobach, w końcu można było się wykąpać, za 2 Euro :)  Zadowoleni, bo byliśmy już czyści i pachnący, zjedliśmy śniadanie. Z uśmiechem od ucha do ucha, zaczęliśmy szukać transportu na południe Francji.

     Po kilku godzinach miny nam nieco zrzedły.  Tego dnia ani szczęście, ani pogoda nam nie dopisały. Wszyscy jechali w stronę Wielkiej Brytanii. Udało nam się porozmawiać z Ukraińcem, który wracał do swego kraju i zaproponował, że po prostu podrzuci nas na inny parking. Innego wyjścia z resztą nie mieliśmy, a wydostać się stamtąd chcieliśmy ponad wszystko. Z racji tego, że nie miał on w zamiarze jeździć autostradami, jechaliśmy krajówką, na której parkingi były proporcjonalnie mniejsze.  Ba... to były raczej pobocza, na których mogłyby się zatrzymać max 2 TIRy. Plusem był fakt, że równolegle do drogi, na której się znajdowaliśmy, w oddali  biegła autostrada, do której 'w razie czego' mogliśmy dojść przez pola. Takiej potrzeby jednak nie było, gdyż chwilę po tym, jak wysiedliśmy z auta Pana Ukraińca, zatrzymał się Pan z Turcji :) Nie znał on angielskiego, jedynie niemiecki, którego z kolei my nie za bardzo. Pokazałam mapę i na migi jakoś się porozumieliśmy. Jechał do Lyonu, skąd do Les Houches i Chamonix było już o rzut beretem. Nowy kierowca również okazał się być sympatycznym ludkiem i gdyby nie bariera językowa byłoby zapewne dość śmiesznie :)

     Podróż minęła szybko i jeszcze tego samego dnia wysiedliśmy na stacji w Macon (kilkadziesiąt km przed Lyonem), ponieważ była to ogromna 'baza' dla przejezdnych. Składała się z 3 ogromnych parkingów dla TIRów, mniejszego dla osobówek, stacji, baru i pensjonatu. Stwierdziliśmy, że skoro są tam niezliczone ilości samochodów to bez trudu znajdziemy kogoś, kto podąża w stronę Genevy, albo nawet bezpośrednio do Les Houches? Nic bardziej mylnego. Okazało się, że wszyscy jadą albo do Lyonu, albo do Barcelony! Podsumowując, wiedzieliśmy już,że prędzej czy później i tak trafimy do pierwszego z tych miast. Zagadałam zatem z Hiszpanem, żeby nas podrzucił do centrum. Tak, jak poprzedni driverzy, okazał się on sympatyczną osóbką, z tym, że był od poprzedników młodszy i zdecydowanie bardziej przystojny :D No i dało się z nim pogadać,a przy okazji odświeżyć nieco hiszpański :) Podróż z nim minęła w mgnieniu oka.

    Wysiedliśmy na stacji benzynowej i udaliśmy się w kierunku drogi na Genevę. Zaczęło robić się ciemno, a stopa niestety nie udało nam się złapać. Miasto okazało się nas przerażać. Stwierdziliśmy, że przejdziemy się na dworzec kolejowy z nadzieją, że uda nam się jeszcze tego wieczoru wydostać. Niestety, najbliższy pociąg do Les Houches ruszał dopiero o 6,34 następnego dnia, a na dodatek z innego dworca. Dotarłszy do niego tramwajem i zakupiwszy bilety z automatu, usiedliśmy przed wejściem, by napić się winka. Okazało się ono niezbyt dobre, więc po kilku łykach odstąpiliśmy od tego pomysłu. Weszliśmy z powrotem do środka.

     Chcieliśmy się przespać, żeby czas się nie dłużył. Poza tym byliśmy zmęczeni. Ku naszemu zdziwieniu o północy podszedł do nas Policjant z psiakiem i oznajmił, że zamykają na noc dworzec. Wraz z resztą ludków czekających na ten sam pociąg (Florianem z Niemiec, Polko-Rumunką i Francuzką) , zostaliśmy wygnani na zewnątrz. Patrząc na krążących wokół nas sępów, postanowiliśmy wszyscy razem usytuować pod głównym wejściem i jakoś przeczekać. Przemek wyjął czekan, tak na wszelki wypadek.




     Udało mi się zasnąć. Obudziłam się cała i zdrowa, kiedy otworzyli dworzec. Weszliśmy do środka, gdzie postało nam czekać jeszcze 2 godziny, które na szczęście minęły bardzo szybko. Gdy [w końcu] wsiedliśmy do pociągu, okazało się, że jesteśmy w złym wagonie i na kolejnej stacji musimy się przesiąść. Myśląc, że teoretycznie wszystko jest już OK, mogąc nareszcie się wyluzować i cieszyć opuszczeniem miasta Lyon (!!), parę godzin później zepsuł się pociąg jadący przed nami i... sparaliżował cały ruch kolejowy! Ponad 2h musieliśmy czekać na zastępczy autobus, po czym w Le Fayet przesiąść się na następny pociąg. Znowu czekanie, 50 minut. Do Les Houches dotarliśmy koło 15 zamiast 11! Na szczęście dopisywała nam pogoda, a przez otaczające nas góry i niesamowite widoki błyskawicznie, wróciły nam humory :)

     Znaleźliśmy camping blisko stacji kolejki linowej, spod której rusza szlak, po czym rozbiliśmy namiot i pojechaliśmy do Chamonix. Celem było najedzenie się i odnalezienie jakiejś stacji meteo, żeby zapoznać się z warunkami pogodowymi na najbliższe dni. Będąc zmęczeni prawie 4 dobami podróżowania, zasnęliśmy w busie, przegapiliśmy stację i obudziliśmy się w jakiejś dziwnej miejscowości. Na szczęście szybko złapaliśmy stopa i po 10 minutach dotarliśmy w końcu do Chamonix!


     Naszym oczom ukazał się szyld McDonald's i w tym momencie już nic się nie liczyło! Najedzeni i szczęśliwi, udaliśmy się do Informacji turystycznej, gdzie dowiedzieliśmy się, że w najbliższym czasie pogoda ma się pogorszyć. W sumie to nawet się tym nie przejęliśmy. Plan był taki, że następnego dnia wyruszamy w górę, i koniec, kropka.

     Wróciliśmy na camping i przepakowaliśmy plecaki. Nie wspominałam jeszcze o tym, że napawały nas one przerażeniem już po pierwszych godzinach podróży, po których byliśmy pewni, że z takim ciężarem (26,7kg i 30kg) nie damy rady wdrapać się na Blanca... Postanowiliśmy zatem je nieco odciążyć, pozostawiając najmniej przydatne rzeczy i część jedzenia na campingu. Przed snem chcieliśmy się jeszcze wykąpać, ale prysznice były czynne jedynie do 20. Mieliśmy też wypić po piwku, ale byliśmy tak padnięci, że po 2 łykach zasnęliśmy...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz